Etykiety

środa, 2 lipca 2014

Filmik ze spływu

Filmik z III etapu projektu INTO THE WILD-POLSKA.
Etap ten polegał na pokonaniu Wisły na odcinku Kraków-Bałtyk na dmuchanym kanu-z informacji które udało mi się zdobyć było to pierwsze tego typu pokonanie Wisły w ciągu 15dni.











Relacja z wyprawy na moim blogu :

http://bushcraftczlowiekzbuszu.blogsp...

W wyprawie udział brali Konrad Busza-lider
Andrzej Busza-towarzysz podróży.

Sponsorzy:
timex
berghaus
fiskars
karaluch
Hobbyhouse.pl
helikontex
armyworld.pl
pracownia zegarmistrzowska poznań samarzewskiego 26

PATRONI

TOOLEYSURVIVAL
FAMILYSPORT HD
KAMRACI
Z KNIEI
MAGAZYN WIOSŁO

niedziela, 29 czerwca 2014

INTO THE WILDPOLSKA etap III

Spływ WISŁĄ-relacja

III etap projektu INTO THE WILD-POLSKA czyli spływ Wisły na odcinku Kraków-Bałtyk. Do tego cała trasa została pokonana na dmuchanym Kanu co według informacji które udało mi się zdobyć nie zostało wcześniej zrobione.
Czyli można powiedzieć,że III etap był pionierskim wyczynem.  A na pewno był to wyczyn sportowy bo z turystyką nie miał nic wspólnego. Nie było czasu na odpoczynek i jakieś podziwianie widoków-a było co podziwiać. Bo choć Wisła w całości nie jest jakoś zachwycająca ale miejscami można spotkać miejsca wyjęte z raju. Np. odcinek Dęblin -Warszawa,pełno wysp,ładny las, plaże i pełno zwierzaków. Można by powiedzieć żyć nie umierać. Ten odcinek był najpiękniejszy na dystansie 900km i tak faktycznie jest to jedyny czy jeden z nielicznych odcinków po którym chciałbym jeszcze kiedyś popływać.
 W spływie uczestniczyłem ja Konrad Busza w roli lidera, Andrzej Busza w roli towarzysza podróży i Tomasz Krakowski z Bizon survival Group jako  wsparcie z zewnątrz-nawigacja,relacja i cenne informacje.



Ale zacznijmy od początku. Pociąg z Poznania do Krakowa czyli nie przespana nocka ale za to w miłym towarzystwie i o 12 w niedziele  już wszystko było spakowane napompowane i ruszyliśmy w drogę. Pierwszy dzień był bardziej rozruchowy ze względu na zmęczenie podróżą i zapoznanie się z warunkami.
No i jeśli chodzi o nie to odcinek zaraz za Krakowem aż do śluzy Przewóz jest straszny. Woda nie dość,że praktycznie nie płynie to jest zielona,brudna i śmierdzi i to nie jest zapach naturalny ale czuć jakąś chemie czy inny syf cywilizacyjny. Ogólnie patrząc na całość Wisły jest ona bardzo zanieczyszczona i cud,że tam jeszcze  żyją jakieś zwierzęta.
Ale wróćmy do spływu. Za przewozem Wisła stała się nieco ciekawsza ale mimo to,żeby była jakaś piękna i dzika to bym nie powiedział. Po prostu zwykła rzeka.
Pierwszego dnia pokonaliśmy 42 km czyli i tak nieźle jak na dzień rozruchowy. Do tego wysokie temperatury nie ułatwiały wiosłowania ale jak się później okazało lepsze upały niż wiatr w dziób.

Kolejny dzień okazał się nieco lepszy jeśli chodzi o dystans ale i tak nie wyrobiliśmy limitu. I w efekcie przepłynęliśmy zaledwie 100 km w dwa dni. Ten dzień był przełomem w technice i planie spływu. Od tego dnia wstawaliśmy o 4 rano a chodziliśmy spać o 23-24-a w drodze spędzaliśmy 14godzin. Istna mordęga ale i  jedyny sposób na wyrobienie trasy w planowanym czasie. A plan był 13-max 14dni.

Trzeciego dnia zaczęliśmy odrabiać straty bo po 14 godzinach walki zrobiliśmy 70km. Co po marnym początku było satysfakcjonującym wynikiem i dało nam apetyt na więcej. Tego dnia rozbiliśmy obóz na małej piaszczystej wyspie pośrodku Wisły niedaleko Tarnobrzegu.  Do trzeciego dnia działał nadajnik który miał umożliwić śledzenie naszej pozycji na żywo. Ale jak widać nawet dla tak zaawansowanej technologi temperatury okazały się zabójcze.  I od tego momentu został nam tylko tradycyjny GPS.

Po trzech dniach straciliśmy rachubę jaki mamy dzień. No ale żyjąc na szlaku to ma niewielkie znaczenie.
4 dnia pokonaliśmy 62km co nie było zachwycającym wynikiem ale też nie najgorszym. Zwłaszcza,że pokonanie dystansu ponad 50km na dmuchańcu wymaga sporo wysiłku.  W ciągu czterech dni pokonaliśmy 274km  czyli o jakieś 50mniej niż zakładaliśmy ale grunt to pozytywne myślenie i chęć walki. Mimo zapasów żywnościowych i sprzętowych tu zaczęła się walka o przetrwanie. O to by się nie poddać-idealny przykład psychologi przetrwania.

Od piątego dnia pogoda zaczęła się psuć a Wisła pokazywać swoje złe oblicze. Wiatr w dziób utrudniał płyniecie bo nasza łajba jest podatna na tego typu przeciwności ale mimo to dawała dzielnie sobie rade w tych jak na razie ciężkich warunkach ale i w dużo gorszych które później nas spotkały. Poza wiatrem który porównując z późniejszymi dniami nie był aż tak uciążliwy to najbardziej niebezpiecznym momentem tego dnia było przybicie do łachy piachu. I moment po wyjściu na "ląd" okazało się,że są to ruchome piaski. I bach po kolana-na szczęście bardziej nie wciągnęły ale to jeden z wielu dowodów na potwierdzenie jaka zdradziecka potrafi być Wisła. Nocleg tego dnia spędziliśmy na wyspie.


Szósty dzień okazał się prawdziwą walką z żywiołem. Wiatr o prędkości dochodzącej do 70km/h wiał prost w pysk. Do tego prąd rzeki chodził strasznie nierówno i znosił nas. Ale gdyby tego było mało to jeszcze padał deszcz i lekki grad. Jak widzicie sami było ekstremalnie przez co pokonaliśmy tylko 25km. A na tym odcinku o mało co nie utknęliśmy w ruchomych piaskach dużo groźniejszych od tych wcześniejszych a wiry omal nas nie wywaliły. Jeden obrócił kanu o 90* a   jeszcze inny o 180*.  Jeden z nich był wielkości Transita!!! Od tego momentu zabawa zaczęła się przemieniać w prawdziwą przygodę i walkę z żywiołem rodem z powieści Jacka Londona.

7 dnia czyli według założeń na półmetku wpłynęliśmy w rejon magiczny. Pełen wysp i widoków rodem ze Skandynawii czy jak wyżej pisałem z raju. Ale i tu Wisła dawała nam w kość wiatr tak silny,że fale które powstały przelewały się przez dziób. Ale nasz dzielny Hidalgo wchodził na fale jak tankowiec i ją rozbijał nie robiąc sobie nic z tego zagrożenia. Tego dnia dołączył do nas kolega po fachu-Dawid  na swoim dmuchanym kajaku. Razem przewiosłowaliśmy tego dnia odcinek w malowniczej scenerii oczywiście z wiatrem i rozbiliśmy obóz na wyspie niedaleko Góry Kalwarii. Wieczorem ognisko i pogawędki leśnych ludzi czyli to co jest najwspanialsze podczas wyjazdów. Tego dnia pokonaliśmy 57km czyli do pożądanego dystansu zabrakło 13km no ale z natura się nie wygra.

Kolejnego dnia warunki się nie poprawiły a nawet pogorszyły. Przez co rozdzieliliśmy się z Dawidem bo nasza łajba była nieco szybsza a czekanie było zbyt ryzykowne. Szczególnie,że koło nas na wyciągniecie wiosła  przekoziołkowała kłoda. Gdy to zobaczyłem podała komenda:  Ku.......wa napiepr....my!!! i wtedy załączył się tryb ekspresowy i w moment odpłynęliśmy od miejsca zagrożenia.  Tego dnia dalej cisnęliśmy i dopłynęliśmy do Warszawy. Która pięknie się prezentuje z wody. Spotkaliśmy się tam z Kanadyjkarzem który spłynął Wisłę na kanu tyle,że praktycznie od samego źródła do Bałtyku w 18dni. Udzielił nam mnóstwo praktycznych rad  i za co bardzo dziękujemy wsparł nas gruszkami,piwem,czekoladą i pyszną nalewką :)
Po miłym spotkaniu ruszyliśmy w dalszą drogę i pokonując tego dnia 66km rozstawiliśmy obóz 13km od nowego Dworu Mazowieckiego.


Dziewiąty dzień był przełomem bo pokonaliśmy ponad 500km trasy czyli zostało nam już tylko 440km do celu.
Pokonaliśmy wtedy 56km czyli dalej nie szło nam najlepiej. Zakładaliśmy pokonywanie min 69km aby się wyrobić w 13 dni ale jak się szybko okazało na dmuchańcu jest to bardzo trudne no i nasza kondycja jeszcze niebyła na tyle dobra by robić takie dzienne przebiegi. W tedy jeszcze mieliśmy nadzieje na zrobienie założeń ale jak to zwykle bywa gdy człowiek jest już pewny swego wszystko leci na łeb na szyje i już tak fajnie nie jest.

Następnego dnia skierowaliśmy się do Murzynowa umiejscowionego mniej więcej w połowie Włocławka czyli piekła wioślarzy. Gdy płynęliśmy do naszego celu gdzie miał być prysznic,łazienka i co ważne prąd by się doładować pogoda niebyła zła.Lekkie zafalowanie i słaby wiaterek. Z perspektywą super wypoczynku dopłynęliśmy do celu a tam nie było ani prysznica,ani łazienki czy prądu. Tylko bar gdzie zjedliśmy po golonce i wypiliśmy zimne piwko-przez późną godzinę musieliśmy tam zostać na noc.  Gdybyśmy wiedzieli jak to wygląda to byśmy podciągnęli jeszcze z 6 może 10km i w tedy byśmy się tak nie namęczyli kolejnego dnia. No ale mówi się trudno. Tego dnia dystans wyniósł zaledwie 49km

Na kolejny czyli już 11 dzień podróży pozostało nam 28,5km Włocławka. W tym miejscu najwięcej kajakarzy czy kanadyjkarzy odpada. Z prostej przyczyny. Duże zafalowanie i brak prądu a jeśli już jakiś jest to wsteczny. Czyli płyniemy pod prąd.
Wyruszyliśmy w miarę wcześnie by unikną wiatru i fal. No ale jak zawsze ja muszę mieć pod górkę i od samego rana wiał lekki wiaterek i były małe fale. Ale to po wcześniejszych doświadczeniach nie robiło wrażenia jednak wraz ze zmniejszeniem dystansu do zapory fale się wzmagały wraz z nimi fale i gdyby komuś wydawało się,że już gorzej być nie może to właśnie,że może. Bo pech chciał,że mieliśmy jeszcze prą wsteczny.  Pod koniec włocławka jeszcze się pomyliliśmy którym brzegiem iść i niepotrzebnie przy dużym zafalowaniu przeszliśmy z jednego brzegu na drugi i  z powrotem.
Ale to jeszcze nie koniec bo gdy już pokonaliśmy to cholerne jezioro mieliśmy do pokonania śluzę gdzie nas nie chcieli przeprawić czyli czekała nas jeszcze przenoska. Cała przygoda z włocławkiem zajęła nam 12 godzin!!!!!   Mimo tej porażki czy raczej nie do końca udanej bitwy machnęliśmy tego dnia jeszcze 13km i rozbolimy obóz na fajnej piaszczystej wysepce naprzeciwko zakładów azotowych. Wrażenia zapachowe bezcenne ;)

 Kolejnego dnia mieliśmy dopłynąć do Torunia i dalej. Ale Wisła pokrzyżowała plany na dwa dni! Wiatr i fale stały się tak duże,że płynięcie stało się zbyt niebezpieczne. 12 dnia  pokonaliśmy zaledwie 23km a to,że udało nam się dobić do brzegu było sukcesem.  Fale stały się tak wysokie,że momentami gdy Hidalgo znalazł się pomiędzy falami wodę mieliśmy równo z ramionami!!!  To było straszne przeżycie. Gdy dobiliśmy do brzegu zostaliśmy zmuszeni do przerwania rejsu na ten dzień. Wiatr wiał z taką prędkością i  siłą ,że spiętrzył wodę i zaczął zabierać różne przedmioty z brzegów. Krótko po naszym szczęśliwym dobiciu przepłynęły kolo nas kłody wielkości połowy kanu a raz to nawet drzewo!!!
Nigdy nie sądziłem,że jest coś takiego możliwe na rzece ale jak widać jest. Wisła to prawdziwy potwór który może pokonać nawet najlepszych. Najgorsze było to,że zaczęły nam się kończyć zapasy. A przez to,że nie przepłynęliśmy odpowiedniego dystansu były ciecia w żywieniu. Czyli na obiad był kisiel,baton i paczka słonych paluszków.

Z nadzieją,że jutro będzie lepiej poszliśmy spać. Czy było lepiej? niestety nie. Wiatr wiał cały czas i uniemożliwił nam wypłyniecie aż do godziny 13. Udało nam się przepłynąć 3km i wiatr znów nas zmusił do przybicia do brzegu tyle,że w bardzo brzydkim miejscu. Nie szczęście warunki się nieco poprawiły i umożliwiły przepłynięcie jeszcze kawałka rzeki. W efekcie tego dnia pokonaliśmy tylko 8 km.  A zapasy ubywały. I tego dnia żywiliśmy się już tylko kosatkami cukru a na obiad było musli. Bardzo skąpo. Ale nie mogliśmy sobie pozwolić na marudzenie. Zapasy żywności Liofilizowanej były przewidziane na robienie większych dystansów-po prostu nie zasłużyliśmy.

Natura się zlitowała i 14 dnia warunki się poprawiły,umożliwiając nam pokonanie 70km. Było to bardzo ale to bardzo motywujące. Zwłaszcza,że te dwa dni osłabiły morale i było widmo,że jeśli się pogoda nie poprawi będzie trzeba przerwać spływ-przez zbytnie ryzyko. Ale perspektywa,porażki była zbyt odległa. Nie jestem typem kogoś kto się poddaje,kryzysy przychodzą i odchodzą a zwycięstwo pozostaje na zawsze. Z ta myślą napieraliśmy dalej. Wiadomo było,że nie wyrobimy się w  13 i raczej też w 14 dni. Ale to już nie miało znaczenia. Liczyło się dopłyniecie do celu. Wygranie tej batalii z naturą i udowodnienie sobie,że dam rade. Strach i wykończenie fizyczne czy psychiczne odstawiliśmy na bok i parliśmy dalej.

Dzięki czemu  15 dnia pobiliśmy rekord i pokonaliśmy ok 80km i moglibyśmy płynąć dalej ale w tym rejonie był problem z miejscem na nocleg. A i tak wysepka na której się rozbiliśmy zmniejszyła się przez noc o kilka metrów. Poziom Wisły waha się strasznie. Bywały dni gdy łódka stała w wodzie a po 30minutach już była na lądzie. Jest to niepokojące zjawisko. A w Sandomierzu podobno od kilku lat poziom tak opada,że można Wisłę przejść w bród!! A to jest w końcu największa rzeka Polski.
Co ciekawe te 80km pokonaliśmy szybciej niż w niejeden dzień znacznie mniejszy dystans. Według mnie nałożyło się na to kilka rzeczy. Z pewnością nasza kondycja wzrosła,nurt też był bardzo silny i co chyba dało nam najwięcej energii perspektywa końca.

I tak w poniedziałek o 18 dotarliśmy do kresu wyprawy pokonując tym samym ok 900km królowej Polski.
Cali i szczęśliwi,że jest to już koniec i niema już nic.

Tego dnia spędziliśmy nocleg w domku w Jastarni i uroczyście uczciliśmy koniec szampanem który przebył z nami całą drogę i pysznym piwkiem AMBER.

We wtorek zrobiliśmy sobie pełen luz na plaży w super towarzystwie. Tylko jedna rzecz mnie dziwi. Nikt nie chciał pływać w morzu a było przecież + 15*C. Ale ja nie mogłem się oprzeć i co jakiś czas wchodziłem do upragnionego celu projektu-BAŁTYKU.





 To co jest pewne to to,że Wisła  jest wredna,zdradziecka ale i pociągająca. To miejsce dla niespokojnych duchem,wagabundów i ryzykantów ludzi niepokornych i szalonych. Niestety jest bardzo zanieczyszczona i pokonując 900km można zauważyć zmiany klimatu. Wahania poziomu wody. Nawałnice, chmury z opuszczającymi się lejkami. Nie wróżą niczego dobrego. Jeśli nie zmienimy postępowania może się to źle skończyć. Nie chce źle wróżyć ale to co zobaczyłem i przeżyłem jeszcze bardziej mnie w tym uświadomiło.

Wisła ma potencjał jednak nie polecałbym spływania całości a na pewno nie w takim tempie jak mój spływ.
Bo poruszając się w takim tempie niema czasu na podziwianie i zabawę. Jest to wyczyn sportowy. Ale czy oto chodzi?  Na to pytanie odpowiedzieć musicie sobie sami.

Nieważne czy spływamy całość czy fragment czy robimy cokolwiek innego osiągamy jakiś cel. Każdy ma swój biegun czy swoją Wisłę. Dla jednego będzie tym zdobycie górki w parku a dla innego faktyczny biegun ale to niema wielkiego znaczenia. Liczy się to co dla nas oznacza ten cel.  Chciałbym by ten spływ pokazywał innym,że można spełniać marzenia i pokonywać przeciwności. Wiele osób mówiło,że na takiej łódce nie można spłynąć Wisły,że ona tego nie wytrzyma,że to nie może się udać itp.
 Ale co z tego?
 Liczy się to,że próbujemy. Nieraz porażka może nauczyć nas więcej niż sukces. A tak naprawdę Ci co negują i mówią,że się nie da nigdy nic nie osiągnęli-tylko siedzą w domu i potrafią narzekać.

Na zakończenie przytoczę jeden cytat :
Jesteśmy jedni dla drugich
pielgrzymami,którzy różnymi
drogami zdążają w trudzie na wspólne spotkanie.
Antoine de Saint-Exupery 

To jaką drogę obierzemy zależy od nas samych. I to czy będziemy szczęśliwi też. Ja wybrałem taką i jestem szczęśliwy i wam życzę by wasza też okazała się taka.

Więcej zdjęć

INTO THE WILD-POLSKA etap II

Mówi się,że Bieszczady to ostatnia granica. Miejsce gdzie natura i cywilizacja przeplatają się. Więc nic dziwnego,że II etap projektu musiał odbyć się właśnie tam.  Założenia były dość skromne przynajmniej tak nam się wydawało. Ale jak to zwykle bywa natura potrafi zweryfikować najśmielsze plany. Już na samym początku Bieszczady pokazały na co je stać. Podejście z Ustrzyk Górnych na Wielką Rawkę było mordęgą. Nie dość,że temperatury bynajmniej niezimowe bo kilka w plusie,ciężkie plecaki, duże nachylenie stoku i do tego szlak pokryty lodem.  Gdy już udało nam się wejść prawie pod szczyt szlak stał się tak trudny,że żałowałem,że nie mam ze sobą raków i czekana. Ale po jeszcze chwili  napierania stanęliśmy na szczycie. Gdzie wiał dość silny wiatr bo nieco ponad 60km/h. Gdy ju zdobyliśmy Rawkę zaczęło się ściemniać wiec zeszliśmy nieco niżej w kierunku Małej Rawki i kilka metrów od szlaku zalegliśmy w niskim lasku bukowym. Rano  pobudka szybkie śniadanko i dalej w drogę wzdłuż granicy z Ukrainą i  Słowacją. Tam nic

specjalnego się nie wydarzyło,no może poza wspaniałą pogodą i mnóstwem tropów. Ich ilość była aż przytłaczająca a co ciekawe nie tylko sarenek ale przede wszystkim wilków,żubrów,ryci no i oczywiście największego pluszaka polski czyli Miśka.  Niestety i na tym odcinku naszej trasy ilość ostrych podejść i zejść po oblodzonym szlaku tak nas spowolniła,że musieliśmy zalec w lesie po Słowackiej stronie po przejściu niecałych 10km. Kolejnego dnia już po 40minutach żałowaliśmy,że dzień wcześniej nie poszliśmy nieco dalej bo moglibyśmy spać w wiacie i mieć wodę ze źródełka a nie topić zleżały śnieg przez 3godziny. No ale co cie nie zabije to cie wzmocni wymieniliśmy wodę ze śniegu na pyszną wodę źródlana. Obok wiaty spotkaliśmy jedynych ludzi w tej części Bieszczad a mianowicie Policjantów Słowackich. Wypytali się o wszystko i pojechali dalej. My też ruszylismy w dalsza drogę gdzie po drodze zobaczyliśmy ślady miśków dużego o i małego. Nie zważając na to idziemy dalej po oblodzonym szlaku chociaż w miejscach gdzie operowało słońce szliśmy po błotku. Niestety i tego dnia nie udało nam się zrobić zbyt długiego dystansu. I gdy doszliśmy do wiaty stwierdziliśmy,że niema sensu dalej napierać i tu spędziliśmy noc. Fajne w tym miejscu było kilka rzeczy. Po pierwsze widoki i mnóstwo tropów wilków dosłownie kilka metrów od naszego noclegu.  Rano  wszystkie ślady były zawiane ale było tez kilka świeżych jedno wielkiego wilka i nieco dalej rysia. Po śniadaniu w dalsza drogę w kierunku Rawiej Skały. I tu musieliśmy stwierdzić czy napieramy dalej wzdłuż granicy czy przechodzimy na połoninę Wetlińską. Po przerwie na batonik i przemyśleniu sprawy stwierdzamy iść na połoninę. Na tym odcinku szlaku dominował śnieg a nie lód ale to tylko przez pewien czas. Bo oczywiście nie mogło się obyć bez kilku upadków i nabrania śniegu do spodni. Dokładnie szlakiem wędrował też misiek ale nie udało nam się go zobaczyć ale sądząc po śladach szedł kilka godzin przed nami ale fleja zostawił po sobie minę na szlaku:) Nasz szlak wiódł przez Wetlinę bardzo przyjemną i pięknie położoną miejscowość z której rozpościera się spaniały widok na szczyty Bieszczad. Ale poza widokami mieliśmy okazje podziwiać i wysłuchać kilka Historii jednego z Bieszczadzkich zakapiorów Hendriksa. Wspaniały człowiek szkoda,że czas nas popędzał i po krótkim postoju musieliśmy ruszyć dalej.  A tu szlak był nie dość,że miejscami oblodzony to tam gdzie nie było lodu było błoto. Ale i to niewiele dalej zamieniło się tylko w lód więc ten nocleg spędziliśmy w wiacie przy szlaku. Ten dzień był ostatnim dniem w którym pogoda była ładna i bezpieczna. Następnego dnia rano zaczął padać śnieg i naszła mgła do tego doszedł wiatr ale to był na razie przedsmak piekła które nas czekało. Puki co szlak wiódł przez las więc tu jeszcze  nie odczuwało się wiatru ale gdy wyszliśmy na otwarty tern  zaczęło nieco mocniej dmuchać. No  ale nic na to nie poradzimy i kierowaliśmy się na Chatkę Puchatka. Legendarne schronisko ze wspaniałym klimatem który tworzą turyści ale przede wszystkim opiekun tego schronisk Pan Lutek.  Wprawdzie warunki w schronisku są spartańskie a jedyne jedzenie jakie można było zamówić to fasolka  ale w tym miejscu nawet takie jedzenie smakuje wytwornie. Wieczorem wilki zaczęły nawoływać się na polowanie. A ten wspaniały dźwięk jaki wydobywa się z tych myśliwych jest hipnotyzujący i podniecający. No i jest to zupełnie inny dźwięk jak ten znany z programów przyrodniczych.
Rano wczesna pobudka bo czeka nas ciężka przeprawa.  Gdy zeszliśmy do sali głównej i zaczęliśmy się pakować i robić śniadanie. Wielkie zaskoczenie. Jeden z Turystów poznanych w Puchatku okazał się księdzem i odprawił msze. Nie będę ukrywał,że zaskoczyło mnie to zupełnie ale jak można się jakoś zabezpieczyć przed niebezpieczeństwem to warto. Więc wzięliśmy udział we mszy i może to nas uratowało. Po mszy i śniadaniu ruszylismy dalej w kierunku Połoniny Caryńskiej. Szlak dalej oblodzony do tego wiatr i lekki opad mokrego śniegu. Ale puki schodziliśmy było nie najgorzej ale gdy zaczęliśmy zdobywać wysokość wchodząc już na połoninę zaczęło robić się niewesoło. Kilka gleb i na lód i kamienie ale to jeszcze było małe piwo z tym co miało nas czekać na samej górze. Wiatr wiał ponad 170km/h ale to jeszcze nie było takie straszne. Dopiero w połowie trasy zaczęło robić się naprawdę źle. Wiatr musiał mieć ponad 200km/h skoro był wstanie podnieść i przesunąć 100kg metr w bok a mnie podniósł ustawił w poziomie i rzucił na krzaki i kamienie. Gdzie dała o sobie znać kontuzja kolana. Ale ilość adrenaliny zblokowała ból. Więc dalej szliśmy ale w pewnym momencie nie dało się już zrobić nawet kroku a wiatr robił z nami co chciał. Wszystkie paski w plecaku się poluzowały. Cudem było,że nic co było przytroczone do plecaka się nie oderwało. A gdy skierowało się twarz w stronę wiatru nie dało się oddychać. Aby stamtąd zejść musieliśmy chwycić się pod pachy i krok po kroku iść ku strefie lasu gdzie powinno być bezpiecznie. Odcinek który powinniśmy pokonać w nieco ponad godzinę szliśmy ponad 4. A każda minuta wydawała się wiecznością.  Chyba warto było uczestniczyć w tej mszy:)

W końcu udało się nam zejść z połoniny i wejść w las gdzie zaczął padać deszcz a mgła była tak gęsta,że trudno było zobaczyć coś więcej niż drzewo oddalone o 20m od nas. Po drodze było widać,że wiatr złamał kilka drzew ale na szczęście żadne nie spadło na szlak. Planowaliśmy spędzić nocleg w wiacie już niedaleko Ustrzyk Górnych. Ale wiata okazała się  niezbyt miła do zamieszkania bo cała zaśmiecona zasikana itp. Nie mieliśmy też ochoty spać pod tarpem bo nie dość,że ta wichura nas wymęczyła to późniejszy deszcz zdrowo nas przemoczył. Dlatego stwierdziliśmy,że zejdziemy do Ustrzyk i tam przekimamy się w schronisku. Oczywiście schronisko było zamknięte.  Po drodze jeszcze zgarnęła nas straż graniczna wiec marsz do innej wiaty leżącej na szlaku biegnącym na Tarnicę byliśmy zmuszeni do noclegu w motelu.  I to właśnie tam dał znać o sobie kontuzja. Więc i tam musiał się zakończyć II etap projektu.  Chcieliśmy zaliczyć jeszcze Tarnicę ale ze względu na kontuzje i złe warunki pogodowe jaki i terenowe postanowiliśmy wrócić. Następnego dnia zaliczyliśmy jeszcze małą nie wymagającą pętelkę nad Soliną. Gdzie utonkaliśmy się w Błocie:)
Podsumowując wyprawa w Bieszczady dała nam solidnie w kość. Góry pokazały nam na co je stać i z pewnością dały niezły sprawdzian nam i sprzętowi który sprawdził się wyśmienicie.  Bardzo dziękuje wszystkim którzy nam kibicowali jak i oczywiście Sponsorom projektu. Bez których było by ciężko.
Teraz czas na przygotowania do trzeciego etapu czyli spłynięcia Wisłą. Ten etap odbędzie się w lipcu lub sierpniu tego roku.
WIĘCEJ ZDJĘĆ:

INTO THE WILD-POLSKA etap I

Wakacje się zaczęły a z nimi pierwszy etap projektu Into the wild-Polska. Pewnie cześć z was jest ciekawa moich przygód w dziczy. Dlatego opiszę dokładnie dzień po dniu  z mojej eremickiej przygody.




DZIEŃ 1
Aby dojechać w Izery wybrałem kolej. I jak można było  się spodziewać PKP i tym razem nie spisało się najlepiej. Fakt że pociąg przyjechał do poznania punktualnie był co najmniej dziwny, ale do Jeleniej Góry  dojechał już z 1,5 godzinnym opóźnieniem.  W Jeleniej Górze zamiast pociągu miał być podstawiony autobus. I był ale najciekawsze było to, że nie potrzebowałem biletu. Kierowca powiedział jak mu pokazywałem bilet " to  nie na mój ale właź"  (gdybym wiedział, że tak będzie to bym go w ogóle nie kupował) nie byłem jedyną osobą która w ten sposób pojechała. Najlepiej wyszli na tym ci co  zamierzali kupić bilet u kierowcy. A co do kierowcy to naprawdę wielki podziw dla jego umiejętności siedzenia za kołkiem. Wszystkie zakręty pokonywał bardzo sprawnie(szybko i ostro) gdybym miał opisać jego styl jazdy to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jeździ jak rajdowiec- starym zardzewiałym  Jelczem.
 
Wysoki kamień

W Szklarskiej Porębie przepakowałem się ostatecznie i ruszyłem czerwonym szlakiem w stronę Wysokiego Kamienia. Już na podejściu coś musiało zacząć się dziać z plecakiem. ponieważ system nośny zaczął gorzej działać ale nie przejąłem się tym.  Na tym podejściu zrobiłem sobie tylko jeden postój. Myślę ze nie jest to zły wynik z racji że mój plecak ważył prawie  30kg. Na samym szczycie wysokiego kamienia jest wspaniały punkt widokowy z którego rozpościera się piękna panorama na całe Karkonosze. Następnie z wysokiego kamienia ruszyłem w stronę kopalni kwarcu, czerwonym szlakiem  Po drodze mijałem wspaniałe skałki które prosiły się o wspinaczkę po nich.Ale ja nie miałem ani sprzętu wspinaczkowego ani nie mam za dużego doświadczenia we wspinaczce skałkowej. Dochodząc do kopalni ma się przed oczami marny widok na to co jeszcze kilka lat temu było wspaniałym opuszczonym wyrobiskiem pełnym budynków z blachy czy maszyn. Teraz ostały się tylko nieliczne budynki  murowane a wszystkie elementy metalowe zostały usunięte. Mimo to z kopalni również jest wspaniały widok na Karkonosze.

Z kopalni obrałem niebieski szlak i już cały czas nim do miejsca noclegu. A nocleg spędziłem w chatce Tomaszka. Jest to bardzo urokliwe miejsce przy samym szlaku gdzie rozpościera się wspaniały widok na skałki w Czechach.  Kolacja była bardzo smaczna, liofood i tym razem nie zawiódł.  Jak zawsze smaczne i pożywne.

W czasie przygotowywania posiłku meszki urządziły istny nalot ale jak wiadomo ogień jest wspaniałym  remedium na owady. I od razu się wyniosły. Do rozpalania każdego ogniska używałem zakupionego krótko przed wyprawą krzesiwa prymusa. Jest ono bardzo dziwne ale się sprawdza. Nocleg minął bardzo spokojnie jednak w nocy przeszła dość potężna ulewa. Gdyby nie możliwość spędzenia noclegu w chatce to na pewno cały sprzęt  by mi zamókł a to za sprawą namiotu który nie mając podłogi nie jest najlepszym wyjściem na deszczową aurę.

DZIEŃ 2
Pobudka krótko przed 8 żeby odespać całonocną podróż koleją. Nad ranem było zaledwie +5 stopni. Z chatki powędrowałem do W kierunku Izery niebieskim szlakiem a potem do mostu granicznego na Izerze. Gdzie płukałem złoto. I niestety nie wypłukałem za dużo( tylko 1 płatek złotego pyłu) ale zabawy była co niemiara.W trakcie płukania podszedł do mnie pewien miły starszy Niemiec który pytał mi się czy znalazłem jakieś samorodki. Gdy mu pokazałem ten mój okruch powiedział  jeden milion dolarów i zaczęliśmy się śmiać. Podziwiał  to co robię a gdy powiedział o tym wnukowi, młody od razu zaczął płukać złoto ręką.
 Od mostu przez schronisko Orle i potem trochę na przełaj przeszedłem na pelikana.  Przy schronisku zobaczyłem, że plecak zaczął się pruć. Trok przy komorze na śpiwór po prostu się odpruł. Nie będąc wcale przeciążonym. Pelikan to wspaniała formacja skalna przy której rozstawiłem obóz. Niestety  nie wybrałem najlepszego miejsca pod namiot. Przez większą część nocy wyjeżdżałem z namiotu. A w efekcie tego  przez całą noc przespałem tylko 4 godz. Na kolacje i tym razem było jedzenie liofilizowane. Schab w sosie koperkowym nie wyglądał zbyt apetycznie ale w smaku był całkiem przyjemny.  Zagotowanie wody poszło bardzo sprawnie a to dzięki kuchence ekspedycyjnej. I tym razem ujawniły się jej wielkie zalety: niewielka lekka a przede wszystkim umożliwia dość szybkie i
skryte(nie dymi się) gotowanie.
 Z dziennika:
.....niebo jest niezwykle piękne, przepełnione milionami barw.


DZIEŃ 3 
Wczesna pobudka bo już o 4 rano. A o 5 już byłem w drodze. Takie wczesne marsze pozwalają odetchnąć od nieraz zatłoczonych szlaków. Tego dnia plan był następujący zdobyć skałki w Czechach.

Fakt, projekt jest Into the wild-Polska. Ale Izery leżą zarówno po polskiej jak i czeskiej stronie. Dlatego szkoda było by się ograniczać tylko do polskiej strony. Największą wadą szlaków w Czechach jest fakt wyasfaltowania większej części szlaków. Z samego rana przejście przez senną górską wioskę w Czechach jest wspaniałe. Naczeszcie nie całość trasy zaplanowanej na ten dzień była wyasfaltowana a pod same skałki prowadzi już ścieżka. Nieraz trzeba tam było się zdrowo wysilić aby pokonać chwilami dość ciężki odcinek. Który wiódł po potężnych głazach. Gdy już ujrzałem skałki miałem dość ale ciekawość wciągnęła mnie na jedną ze potężnych formacji skalnych.  Jednak wejście nie było takie proste zwłaszcza z ciężkim plecakiem ale zejście dopiero dało mi w kość. Ale jak to się mówi co mnie nie zabije to mnie wzmocni. A widok który się z tamtą rozpościera jest fantastyczny i  rekompensuje trudy wspinaczki.
Tego dnia aby nie palić ogniska  po stronie czeskiej użyłem do odkażenia wody tabletek. I muszę przyznać że chyba działają bo puki co nic mnie nie ruszyło. Jedyny mankament to smak i zapach wody. Gdy otworzyłem butelkę buchną mi w twarz smród basenu. Po prostu chlor. Smak  tęż jest zbliżony do tej w basenie. Jednak lepsza taka woda niż późniejsze problemy żołądkowe.

Ciekawym zjawiskiem jest fakt że na samym szczycie skałek jest maksymalny zasięg Plusa a nieraz po polskiej stronie jest problem z zasięgiem.  
Z Czech  do Polski wróciłem ta samą drogą. A nocleg znów wypadł przy chatce Tomaszka a to nie z powodu niepewnej pogody a  z faktu, że w nocy miał przyjść gospodarz tej chatki. A mianowicie mój znajomy i przyjaciel  Zbyszek, który jest człowiekiem lasu. Dlatego nocleg spędziłem w namiocie
Z dziennika:
góry wyglądają wspaniale . Dają prawdziwe poczucie wolności.....
Góry i morze mają wiele wspólnego. Dają wolność i są dzikie i niebezpieczne.  
Piękno dostępne tylko dla serca prawdziwego eremity.


DZIEŃ4

Rano była bardzo optymistycznie nastrajająca aura. I zaraz po wyjściu z namiotu słyszałem, że Zbyszek przyszedł. Dzięki temu, że nie było obawy o ekwipunek i można było go zostawić pod opieką Zbyszka. Miałem okazję do przeprowadzenia prawdziwej traperskiej przeprawy. A mianowicie trasa wzdłuż Jagnięcego potoku aż do jego ujścia do Izery.  Trasa niebyła łatwa ale bardzo ciekawa i pełna wspaniałych widoków.  Nie obyło się bez przeprawy z jednego brzegu na drugi. po drodze natknąłem się na złotonośny piach. Pech chciał, że nie wziąłem ze sobą miski do płukania. Ale jedno jest pewne, że następnym razem gdy tam będę nie zapomnę jej. Niestety nie obyło się bez zamoczenia butów. Ale nie było zimno, więc nie musiałem się martwic mokrymi stopami. A fakt, że gdy już woda się dostała do butów przestałem się przejmować czy idę po kamieniach czy brodzę w wodzie.  Dzięki temu, że mogłem iść samym korytem dostałem zaszczyt wejścia w inny magiczny świat dzikich ostępów. Taka perspektywa dała mi możliwość zobaczenia lasu z zupełnie innej perspektywy. Było to na pewno niezapomniane przeżycie. 

 Nad ujściem był nieco dłuższy popas, w miejscu w którym można było poczuć się całkowicie odosobnionym od cywilizacji. Powrót nie przysporzył żadnych trudności. Droga powrotna wiodła od ujścia Jagnięcego do Izery potem do chatki górzystszy potem żółtym szlakiem w kierunku chatki Tomaszka aż do mostku  na Wrześnicy,który jest w fatalnym stanie. Przy mostku wyprawa odbiła w prawo i już tym strumyczkiem do jagnięcego a potem pod prąd do chatki Tomaszka.   
I ten nocleg spędziłem w namiocie przy chatce Tomaszka. Piątego dnia chciałem sobie zrobić pełen luz i nigdzie się nie ruszać. Buty schły ale niewyschły a ja byłem zmuszony chodzić boso.



DZIEŃ5
Jak już pisałem zamierzałem zrobić sobie dzień odpoczynku i tak tez zrobiłem. Zwinąłem namiot i  zostałem cały dzień przy chatce. Zbyszek poszedł do Jakuszyc uzupełnić swoje zapasy. Wiele tego dnia nie robiłem ale wiele myślałem. Dlatego ten dzień opiszę notatkami z dziennika:
Padało ale się wypogodziło. Jestem sam przy chatce i mogę kontemplować piękno otaczającej mnie przyrody. 
Buty schną ale wyschnąć nie mogą. Dlatego chodzę boso. Gdy stopy dotykają ziemi czuje oddech i bicie serca natury.....
Po obmyciu się czuję się naprawdę lepiej. I odnoszę wrażenie, że ptaki zaczęły weselej śpiewać. One tez chyba cieszą się, że się wyczyściłem.....
To wspaniałe, że człowiek może się cieszyć najdrobniejszymi przyjemnościami.Jeszcze pierwszy etap się nie skończył a ja już wiem co jest niezbędne a co można zmienić, bo wędrującemu eremicie niewiele potrzeba do szczęścia. Tylko dzicz, wolność i wiedza....


Małe i gęste świerki tworzą mur trudny do przebycia ale gdy już to się uda, to wszystkie trudy zostaną wynagrodzone, pięknym dzikim zakątkiem gdzie być może jeszcze nikt nie postawił stopy....
Gdy tak siedzę przy chatce i nikt nie przechodzi czuję prawdziwą wolność która idzie w parze z samotnością.....
Czy wszyscy ludzie muszą tak pędzić za tym zepsutym nowoczesnym światem? 
Wolność i natura to wszystko czego pragnę!!! 
Potężne świerki wyglądają jak mędrcy , którzy uczą człowieka spokoju i cieszenia się z najdrobniejszych przyjemności....
Człowiek w obliczu tych majestatycznych tworów natury przemienia się z wędrowca wciąż szukającego nowych wyzwań w spokojnego lecz wciąż aktywnego eremitę którego życie jest zbliżone do życia niedźwiedzia.



Jak widzicie człowiek siedzący w samotności pośród dzikich i majestatycznych ostępów natury dostaje wiele filozoficznych myśli. Szóstego dnia  ma przyjechać ojciec i miał to być dzień w ruchy ale nie do końca.
DZIEŃ6
 Przy śniadaniu ok. 9 godz. doszedł do mnie ojciec  wraz z nowymi zapasami. Przez ostatnie 4 dni testowałem system żywieniowy który opracowałem aby maksymalnie zminimalizować wagę prowiantu.
Po śniadaniu myśleliśmy żeby gdzieś pójść ale niepewna pogoda uziemiła nas. Czyli miałem już 2 dni luzu.

Nad Czechami tworzył się potężny front burzowy dlatego postanowiliśmy spędzić nocleg w innej drewnianej chatce oddalonej od Zbyszka o jakieś 20minut drogi. Niestety w zeszłym roku tzw. para mieszana( pijaki) w czasie sezonu jagodowego urządziła sobie tam mieszkanie a dosłownie mówiąc melinę. Więc jak się możecie domyślić gdy otwarliśmy drzwi buchnął  stamtąd mało przyjemny odór,żeby nie powiedzieć smród. No i zarządziliśmy odwrót a nocleg ostatecznie spędziliśmy w namiocie przy chatce Tomaszka. 


DZIEŃ7
To już był marsz z pełnym obciążeniem. Trasa niezbyt długa ale ciekawa widokowa.  Poszliśmy od chatki w kierunku kopalni. Potem żółtym szlakiem  wróciliśmy z powrotem do chatki, gdzie rozbiliśmy namiot. W kopalni zeszliśmy na sam duł wyrobiska, gdzie widoki były wspaniałe. Patrząc na te potężne skały można było odczuć wrażenie rodem z dzikiego zachodu. Kanion z dołu był bardzo podobny do kanionu kolorado. Brakowało tylko kowbojów albo Indian.  Na dnie kanionu znalazłem tarczę strzelniczą. Odgłos strzałów w tym magicznym miejscu musiał robić wrażenie.  Na dole utworzyło się płytkie jeziorko tak do kolan.

Niestety deszcz nas zmusił do przyśpieszenia kroku i uniemożliwił zrobienie większej ilości zdjęć.  A było co fotografować. Ruszyliśmy więc na górę kanionu. A potem żółtym szlakiem. Na szczęście w niedalekiej odległości od kopalni znajduje się dość odporna na warunki pogodowe wiata(mimo to cieknie). Ale dzięki niej mogliśmy się schować od potężnej ulewy która unieruchomiła nas na co najmniej 1godz. 
Potem ruszyliśmy w drogę powrotną do chatki gdzie zamierzaliśmy spędzić nocleg. Pogoda cały dzień niebyła zbyt pewna. Dlatego nocleg przy chatce był najlepszym wyjściem.
Tego dnia bardzo intensywnie zacząłem myśleć o zakupie lekkiego namiotu w którym nie będę musiał się martwić czy pada czy nie.









DZIEŃ8
Tego dnia była piękna pogoda idealna na przeprawę wzdłuż rzeki. I tak też zrobiliśmy Zbyszek razem z nami poszedł wzdłuż kobyłki aż do Izery. Sama rzeczka nie jest jakaś specjalnie głęboka czy szeroka ale położona w bardzo malowniczej scenerii.  Sama przeprawa niebyła zbytnio trudna nawet z dużymi plecakami.

 Fakt, że w niedalekiej odległości od koryta(ok.100-200m) były torfowiska dodawał tylko uroku wędrówce.  Po drodze mijaliśmy wspaniałe miejsca pod namiot. Można by codziennie pokonywać dystanse rzędu kilkuset metrów i rozbijać nowy obóz. Kobyłka ma wiele wspaniałych plaż i piaszczystych i kamienistych. Gdzie można było spokojnie płukać złoto czy się poopalać i kąpać jak nad jeziorem. W czasie wędrówki wiele razy musieliśmy przekraczać rzekę. 
Nieraz a wiele razy musieliśmy robić sobie przeprawy z kamieni które wrzucaliśmy do wody. Aby potem po nich przejść.  Idąc tą trasą można było odczuć pełną izolacje od świata zepsutego cywilizacyjnym pędem. Po drodze mijaliśmy jedną z najlepszych ambon jakie w życiu widziałem. Można by na niej bez żadnego problemu spędzić noc a nawet kilka nocy, niestety jakaś fleja zostawiła w niej syf.


 Gdy już naszym oczom ukazał się szlak idący do schroniska Orle mnóstwo turystów którzy nas zobaczyli, patrzyli się jak by ufo zawitało. Od ujścia Kobyły do Izery poszliśmy kawałek wzdłuż Izery. Następnie szlakiem niebieskim do chatki, gdzie zrobiliśmy nieco dłuższy postój i następnie do żółtego szlaku i potem nim do mostku na Wrześnicy i kawałek  w dół rzeczki gdzie rozbiliśmy ostatni nocleg. 

Było to bardzo urokliwe i dzikie miejsce na samym cypelku rzeczki gdzie nie było widać śladu obecności człowieka. Wieczorem przy pomocy kuchenki ekspedycyjnej zrobiliśmy sobie gulasz  lyofood. Był smaczny i pożywny.

DZIEŃ9
Dziewiąty dzień i zarazem ostatni dzień przygody w dzikich ostępach był bardzo ładny i nieco za ciepło. Zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy w drogę powrotną. Szybko dotarliśmy do asfaltu który jest pierwszą oznaką cywilizacji i już tylko kilka godzin dzieliło mnie od cywilizacji i smrodu jaki z nią idzie.
Cześć z was która również była odizolowana od cywilizacji  przez 9 dni wiedzą czym jest zejście z gór czy wyjście z lasu. Wszędobylski smród i pęd nie sprzyja organizmowi eremity.
Etap pierwszy się skończył ale przygotowania do drugiego już ruszyły. 


Przez pierwsze 4 dni wędrował zemną Jakub Mańczak. Ale pogoda jak i warunki zastane na miejscu wygoniły go do domu.