III etap projektu INTO THE
WILD-POLSKA czyli spływ Wisły na odcinku Kraków-Bałtyk. Do tego cała
trasa została pokonana na dmuchanym Kanu co według informacji które
udało mi się zdobyć nie zostało wcześniej zrobione.
Czyli można powiedzieć,że III etap był pionierskim wyczynem. A na pewno
był to wyczyn sportowy bo z turystyką nie miał nic wspólnego. Nie było
czasu na odpoczynek i jakieś podziwianie widoków-a było co podziwiać. Bo
choć Wisła w całości nie jest jakoś zachwycająca ale miejscami można
spotkać miejsca wyjęte z raju. Np. odcinek Dęblin -Warszawa,pełno
wysp,ładny las, plaże i pełno zwierzaków. Można by powiedzieć żyć nie
umierać. Ten odcinek był najpiękniejszy na dystansie 900km i tak
faktycznie jest to jedyny czy jeden z nielicznych odcinków po którym
chciałbym jeszcze kiedyś popływać.
W spływie uczestniczyłem ja Konrad Busza w roli lidera, Andrzej Busza w roli towarzysza podróży i Tomasz Krakowski z
Bizon survival Group jako wsparcie z zewnątrz-nawigacja,relacja i cenne informacje.
Ale zacznijmy od początku. Pociąg z Poznania do Krakowa czyli nie
przespana nocka ale za to w miłym towarzystwie i o 12 w niedziele już
wszystko było spakowane napompowane i ruszyliśmy w drogę. Pierwszy dzień
był bardziej rozruchowy ze względu na zmęczenie podróżą i zapoznanie
się z warunkami.
No i jeśli chodzi o nie to odcinek zaraz za Krakowem aż do śluzy Przewóz
jest straszny. Woda nie dość,że praktycznie nie płynie to jest
zielona,brudna i śmierdzi i to nie jest zapach naturalny ale czuć jakąś
chemie czy inny syf cywilizacyjny. Ogólnie patrząc na całość Wisły jest
ona bardzo zanieczyszczona i cud,że tam jeszcze żyją jakieś zwierzęta.
Ale wróćmy do spływu. Za przewozem Wisła stała się nieco ciekawsza ale
mimo to,żeby była jakaś piękna i dzika to bym nie powiedział. Po prostu
zwykła rzeka.
Pierwszego dnia pokonaliśmy 42 km czyli i tak nieźle jak na dzień
rozruchowy. Do tego wysokie temperatury nie ułatwiały wiosłowania ale
jak się później okazało lepsze upały niż wiatr w dziób.
Kolejny dzień okazał się nieco lepszy jeśli chodzi o dystans ale i tak
nie wyrobiliśmy limitu. I w efekcie przepłynęliśmy zaledwie 100 km w dwa
dni. Ten dzień był przełomem w technice i planie spływu. Od tego dnia
wstawaliśmy o 4 rano a chodziliśmy spać o 23-24-a w drodze spędzaliśmy
14godzin. Istna mordęga ale i jedyny sposób na wyrobienie trasy w
planowanym czasie. A plan był 13-max 14dni.
Trzeciego dnia zaczęliśmy odrabiać straty bo po 14 godzinach walki
zrobiliśmy 70km. Co po marnym początku było satysfakcjonującym wynikiem i
dało nam apetyt na więcej. Tego dnia rozbiliśmy obóz na małej
piaszczystej wyspie pośrodku Wisły niedaleko Tarnobrzegu. Do trzeciego
dnia działał nadajnik który miał umożliwić śledzenie naszej pozycji na
żywo. Ale jak widać nawet dla tak zaawansowanej technologi temperatury
okazały się zabójcze. I od tego momentu został nam tylko tradycyjny
GPS.
Po trzech dniach straciliśmy rachubę jaki mamy dzień. No ale żyjąc na szlaku to ma niewielkie znaczenie.
4 dnia pokonaliśmy 62km co nie było zachwycającym wynikiem ale też nie
najgorszym. Zwłaszcza,że pokonanie dystansu ponad 50km na dmuchańcu
wymaga sporo wysiłku. W ciągu czterech dni pokonaliśmy 274km czyli o
jakieś 50mniej niż zakładaliśmy ale grunt to pozytywne myślenie i chęć
walki. Mimo zapasów żywnościowych i sprzętowych tu zaczęła się walka o
przetrwanie. O to by się nie poddać-idealny przykład psychologi
przetrwania.
Od piątego dnia pogoda zaczęła się psuć a Wisła pokazywać swoje złe
oblicze. Wiatr w dziób utrudniał płyniecie bo nasza łajba jest podatna
na tego typu przeciwności ale mimo to dawała dzielnie sobie rade w tych
jak na razie ciężkich warunkach ale i w dużo gorszych które później nas
spotkały. Poza wiatrem który porównując z późniejszymi dniami nie był aż
tak uciążliwy to najbardziej niebezpiecznym momentem tego dnia było
przybicie do łachy piachu. I moment po wyjściu na "ląd" okazało się,że
są to ruchome piaski. I bach po kolana-na szczęście bardziej nie
wciągnęły ale to jeden z wielu dowodów na potwierdzenie jaka zdradziecka
potrafi być Wisła. Nocleg tego dnia spędziliśmy na wyspie.
Szósty dzień okazał się prawdziwą walką z żywiołem. Wiatr o
prędkości dochodzącej do 70km/h wiał prost w pysk. Do tego prąd rzeki
chodził strasznie nierówno i znosił nas. Ale gdyby tego było mało to
jeszcze padał deszcz i lekki grad. Jak widzicie sami było ekstremalnie
przez co pokonaliśmy tylko 25km. A na tym odcinku o mało co nie
utknęliśmy w ruchomych piaskach dużo groźniejszych od tych
wcześniejszych a wiry omal nas nie wywaliły. Jeden obrócił kanu o 90*
a jeszcze inny o 180*. Jeden z nich był wielkości Transita!!! Od tego
momentu zabawa zaczęła się przemieniać w prawdziwą przygodę i walkę z
żywiołem rodem z powieści Jacka Londona.
7 dnia czyli według założeń na półmetku wpłynęliśmy w rejon magiczny.
Pełen wysp i widoków rodem ze Skandynawii czy jak wyżej pisałem z raju.
Ale i tu Wisła dawała nam w kość wiatr tak silny,że fale które powstały
przelewały się przez dziób. Ale nasz dzielny Hidalgo wchodził na fale
jak tankowiec i ją rozbijał nie robiąc sobie nic z tego zagrożenia. Tego
dnia dołączył do nas kolega po fachu-Dawid na swoim dmuchanym kajaku.
Razem przewiosłowaliśmy tego dnia odcinek w malowniczej scenerii
oczywiście z wiatrem i rozbiliśmy obóz na wyspie niedaleko Góry
Kalwarii. Wieczorem ognisko i pogawędki leśnych ludzi czyli to co jest
najwspanialsze podczas wyjazdów. Tego dnia pokonaliśmy 57km czyli do
pożądanego dystansu zabrakło 13km no ale z natura się nie wygra.
Kolejnego dnia warunki się nie poprawiły a nawet pogorszyły. Przez co
rozdzieliliśmy się z Dawidem bo nasza łajba była nieco szybsza a
czekanie było zbyt ryzykowne. Szczególnie,że koło nas na wyciągniecie
wiosła przekoziołkowała kłoda. Gdy to zobaczyłem podała komenda:
Ku.......wa napiepr....my!!! i wtedy załączył się tryb ekspresowy i w
moment odpłynęliśmy od miejsca zagrożenia. Tego dnia dalej cisnęliśmy i
dopłynęliśmy do Warszawy. Która pięknie się prezentuje z wody.
Spotkaliśmy się tam z Kanadyjkarzem który spłynął Wisłę na kanu tyle,że
praktycznie od samego źródła do Bałtyku w 18dni. Udzielił nam mnóstwo
praktycznych rad i za co bardzo dziękujemy wsparł nas
gruszkami,piwem,czekoladą i pyszną nalewką :)
Po miłym spotkaniu ruszyliśmy w dalszą drogę i pokonując tego dnia 66km rozstawiliśmy obóz 13km od nowego Dworu Mazowieckiego.
Dziewiąty dzień był przełomem bo pokonaliśmy ponad 500km trasy czyli zostało nam już tylko 440km do celu.
Pokonaliśmy wtedy 56km czyli dalej nie szło nam najlepiej. Zakładaliśmy
pokonywanie min 69km aby się wyrobić w 13 dni ale jak się szybko okazało
na dmuchańcu jest to bardzo trudne no i nasza kondycja jeszcze niebyła
na tyle dobra by robić takie dzienne przebiegi. W tedy jeszcze mieliśmy
nadzieje na zrobienie założeń ale jak to zwykle bywa gdy człowiek jest
już pewny swego wszystko leci na łeb na szyje i już tak fajnie nie jest.
Następnego dnia skierowaliśmy się do Murzynowa umiejscowionego mniej
więcej w połowie Włocławka czyli piekła wioślarzy. Gdy płynęliśmy do
naszego celu gdzie miał być prysznic,łazienka i co ważne prąd by się
doładować pogoda niebyła zła.Lekkie zafalowanie i słaby wiaterek. Z
perspektywą super wypoczynku dopłynęliśmy do celu a tam nie było ani
prysznica,ani łazienki czy prądu. Tylko bar gdzie zjedliśmy po golonce i
wypiliśmy zimne piwko-przez późną godzinę musieliśmy tam zostać na
noc. Gdybyśmy wiedzieli jak to wygląda to byśmy podciągnęli jeszcze z 6
może 10km i w tedy byśmy się tak nie namęczyli kolejnego dnia. No ale
mówi się trudno. Tego dnia dystans wyniósł zaledwie 49km
Na kolejny czyli już 11 dzień podróży pozostało nam 28,5km Włocławka. W
tym miejscu najwięcej kajakarzy czy kanadyjkarzy odpada. Z prostej
przyczyny. Duże zafalowanie i brak prądu a jeśli już jakiś jest to
wsteczny. Czyli płyniemy pod prąd.
Wyruszyliśmy w miarę wcześnie by unikną wiatru i fal. No ale jak zawsze
ja muszę mieć pod górkę i od samego rana wiał lekki wiaterek i były małe
fale. Ale to po wcześniejszych doświadczeniach nie robiło wrażenia
jednak wraz ze zmniejszeniem dystansu do zapory fale się wzmagały wraz z
nimi fale i gdyby komuś wydawało się,że już gorzej być nie może to
właśnie,że może. Bo pech chciał,że mieliśmy jeszcze prą wsteczny. Pod
koniec włocławka jeszcze się pomyliliśmy którym brzegiem iść i
niepotrzebnie przy dużym zafalowaniu przeszliśmy z jednego brzegu na
drugi i z powrotem.
Ale to jeszcze nie koniec bo gdy już pokonaliśmy to cholerne jezioro
mieliśmy do pokonania śluzę gdzie nas nie chcieli przeprawić czyli
czekała nas jeszcze przenoska. Cała przygoda z włocławkiem zajęła nam 12
godzin!!!!! Mimo tej porażki czy raczej nie do końca udanej bitwy
machnęliśmy tego dnia jeszcze 13km i rozbolimy obóz na fajnej
piaszczystej wysepce naprzeciwko zakładów azotowych. Wrażenia zapachowe
bezcenne
;)
Kolejnego dnia mieliśmy dopłynąć do Torunia i dalej. Ale Wisła
pokrzyżowała plany na dwa dni! Wiatr i fale stały się tak duże,że
płynięcie stało się zbyt niebezpieczne. 12 dnia pokonaliśmy zaledwie
23km a to,że udało nam się dobić do brzegu było sukcesem. Fale stały
się tak wysokie,że momentami gdy Hidalgo znalazł się pomiędzy falami
wodę mieliśmy równo z ramionami!!! To było straszne przeżycie. Gdy
dobiliśmy do brzegu zostaliśmy zmuszeni do przerwania rejsu na ten
dzień. Wiatr wiał z taką prędkością i siłą ,że spiętrzył wodę i zaczął
zabierać różne przedmioty z brzegów. Krótko po naszym szczęśliwym
dobiciu przepłynęły kolo nas kłody wielkości połowy kanu a raz to nawet
drzewo!!!
Nigdy nie sądziłem,że jest coś takiego możliwe na rzece ale jak widać
jest. Wisła to prawdziwy potwór który może pokonać nawet najlepszych.
Najgorsze było to,że zaczęły nam się kończyć zapasy. A przez to,że nie
przepłynęliśmy odpowiedniego dystansu były ciecia w żywieniu. Czyli na
obiad był kisiel,baton i paczka słonych paluszków.
Z nadzieją,że jutro będzie lepiej poszliśmy spać. Czy było lepiej?
niestety nie. Wiatr wiał cały czas i uniemożliwił nam wypłyniecie aż do
godziny 13. Udało nam się przepłynąć 3km i wiatr znów nas zmusił do
przybicia do brzegu tyle,że w bardzo brzydkim miejscu. Nie szczęście
warunki się nieco poprawiły i umożliwiły przepłynięcie jeszcze kawałka
rzeki. W efekcie tego dnia pokonaliśmy tylko 8 km. A zapasy ubywały. I
tego dnia żywiliśmy się już tylko kosatkami cukru a na obiad było musli.
Bardzo skąpo. Ale nie mogliśmy sobie pozwolić na marudzenie. Zapasy
żywności Liofilizowanej były przewidziane na robienie większych
dystansów-po prostu nie zasłużyliśmy.
Natura
się zlitowała i 14 dnia warunki się poprawiły,umożliwiając nam
pokonanie 70km. Było to bardzo ale to bardzo motywujące. Zwłaszcza,że te
dwa dni osłabiły morale i było widmo,że jeśli się pogoda nie poprawi
będzie trzeba przerwać spływ-przez zbytnie ryzyko. Ale
perspektywa,porażki była zbyt odległa. Nie jestem typem kogoś kto się
poddaje,kryzysy przychodzą i odchodzą a zwycięstwo pozostaje na zawsze. Z
ta myślą napieraliśmy dalej. Wiadomo było,że nie wyrobimy się w 13 i
raczej też w 14 dni. Ale to już nie miało znaczenia. Liczyło się
dopłyniecie do celu. Wygranie tej batalii z naturą i udowodnienie
sobie,że dam rade. Strach i wykończenie fizyczne czy psychiczne
odstawiliśmy na bok i parliśmy dalej.
Dzięki czemu 15 dnia pobiliśmy rekord i pokonaliśmy ok 80km i
moglibyśmy płynąć dalej ale w tym rejonie był problem z miejscem na
nocleg. A i tak wysepka na której się rozbiliśmy zmniejszyła się przez
noc o kilka metrów. Poziom Wisły waha się strasznie. Bywały dni gdy
łódka stała w wodzie a po 30minutach już była na lądzie. Jest to
niepokojące zjawisko. A w Sandomierzu podobno od kilku lat poziom tak
opada,że można Wisłę przejść w bród!! A to jest w końcu największa rzeka
Polski.
Co ciekawe te 80km pokonaliśmy szybciej niż w niejeden dzień znacznie
mniejszy dystans. Według mnie nałożyło się na to kilka rzeczy. Z
pewnością nasza kondycja wzrosła,nurt też był bardzo silny i co chyba
dało nam najwięcej energii perspektywa końca.
I tak w poniedziałek o 18 dotarliśmy do kresu wyprawy pokonując tym samym ok 900km królowej Polski.
Cali i szczęśliwi,że jest to
już koniec i niema już nic.
Tego dnia spędziliśmy nocleg w domku w Jastarni i uroczyście uczciliśmy
koniec szampanem który przebył z nami całą drogę i pysznym piwkiem
AMBER.
We wtorek zrobiliśmy sobie pełen luz na plaży w super towarzystwie.
Tylko jedna rzecz mnie dziwi. Nikt nie chciał pływać w morzu a było
przecież + 15*C. Ale ja nie mogłem się oprzeć i co jakiś czas wchodziłem
do upragnionego celu projektu-BAŁTYKU.
To co jest pewne to to,że Wisła jest wredna,zdradziecka ale i
pociągająca. To miejsce dla niespokojnych duchem,wagabundów i ryzykantów
ludzi niepokornych i szalonych. Niestety jest bardzo zanieczyszczona i
pokonując 900km można zauważyć zmiany klimatu. Wahania poziomu wody.
Nawałnice, chmury z opuszczającymi się lejkami. Nie wróżą niczego
dobrego. Jeśli nie zmienimy postępowania może się to źle skończyć. Nie
chce źle wróżyć ale to co zobaczyłem i przeżyłem jeszcze bardziej mnie w
tym uświadomiło.
Wisła ma potencjał jednak nie polecałbym spływania całości a na pewno nie w takim tempie jak mój spływ.
Bo poruszając się w takim tempie niema czasu na podziwianie i zabawę.
Jest to wyczyn sportowy. Ale czy oto chodzi? Na to pytanie odpowiedzieć
musicie sobie sami.
Nieważne czy spływamy całość czy fragment czy robimy cokolwiek innego
osiągamy jakiś cel. Każdy ma swój biegun czy swoją Wisłę. Dla jednego
będzie tym zdobycie górki w parku a dla innego faktyczny biegun ale to
niema wielkiego znaczenia. Liczy się to co dla nas oznacza ten cel.
Chciałbym by ten spływ pokazywał innym,że można spełniać marzenia i
pokonywać przeciwności. Wiele osób mówiło,że na takiej łódce nie można
spłynąć Wisły,że ona tego nie wytrzyma,że to nie może się udać itp.
Ale co z tego?
Liczy się to,że próbujemy. Nieraz porażka może nauczyć nas więcej niż
sukces. A tak naprawdę Ci co negują i mówią,że się nie da nigdy nic nie
osiągnęli-tylko siedzą w domu i potrafią narzekać.
Na zakończenie przytoczę jeden cytat :
Jesteśmy jedni dla drugich
pielgrzymami,którzy różnymi
drogami zdążają w trudzie na wspólne spotkanie.
Antoine de Saint-Exupery
To jaką drogę obierzemy zależy od nas samych. I to czy będziemy
szczęśliwi też. Ja wybrałem taką i jestem szczęśliwy i wam życzę by
wasza też okazała się taka.
Więcej zdjęć